Kilka słów na temat głębokiej kontemplacji jako drogi do szafy

Ktoś
Ktoś
Na początku parę słów o mnie. Jestem Kimś, Mieszkam w TVN-ie, gdzie wszyscy patrzą na mnie jak w tęczę. No chyba, że coś nie-halo, bo wtedy nie śmią spojrzeć mi w oczy, tylko latają i robią tak żeby było halo. Co – jak sami przyznacie – jest postępowaniem zasadniczo słusznym i godnym pochwały.

A ja na pochwałach znam się jak mało kto. Tyle tylko, że po prostu ich nie używam. Bo jeszcze by się zużyły i wtedy zostałbym sam jak ten za przeproszeniem łan miłości czołgiem tratowany. Czy jakoś tak.

Skoro więc – dla dobra całej ludzkości, łąk i czołgów – sobie nie chwalę, postanowiłem zająć się swoją działalnością podstawową, którą jest, że przypomnę, czujne (acz cyniczne) obserwowane rzeczywistości.

Ponieważ dookoła akurat nic się nie działo (no może poza jakąś rekonstrukcją rządu, kilkoma demonstracjami i takim tam drobiazgiem) zdecydowałem się sięgnąć do mojego stałego źródła inspiracji i zachwytu ogólnego. Czyli do samego siebie.

W tym celu usiadłem więc, po odpowiednich przygotowaniach rzecz jasna, w pozycji lotosu i powtarzając swoją ulubioną mantrę* rozpocząłem skomplikowany proces obserwacji własnego pępka.

Na efekty nie trzeba było długo czekać, albowiem błyskawicznie osiągnąwszy łączność z wewnętrznym „ja”, zacząłem wsłuchiwać się w płynące z głębi mojego jestestwa odgłosy. Które były podejrzanie melodyjne i rytmiczne.

Początkowo myślałem, że to mi w duszy gra, co troszeczkę mnie zaniepokoiło, albowiem nie dość, że zawsze uważałem się za osobnika bezdusznego, to jeszcze dusza ta śpiewała głosem zdecydowanie żeńskim.

Na skutek czego od razu się zestresowałem i opuściłem stan boskiej nadświadomości. Który to fakt pozwolił mi na odkrycie, że dźwięki owe dobiegają z szafy, w której trwała akurat sesja nagraniowa Meli Koteluk.

A jaki z tego morał?

No cóż, nie mam pojęcia. Ale posłuchać fajnie.

*Bubu! Bubu! Bubu!

podziel się:

Pozostałe wiadomości